piątek, 21 kwietnia 2017

Kłaczyński Włodzimierz















Syn Tadeusza i Marii z domu Nurko. W 1935 r. rodzina Kłaczyńskich przeniosła się do Mielca, gdzie najpierw w pobliskim Szczucinie, a później w Mielcu, pisarz uczęszczał do szkoły podstawowej. W 1951 roku zdał egzaminy maturalne w Państwowej Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Licealnego im. St. Konarskiego w Mielcu (obecnie I Liceum Ogólnokształcące). W latach szkolnych należał do organizacji młodzieżowych. W 1957 r. ukończył studia na Wydziale Weterynarii UMCS - WSR w Lublinie. Przez lata pracy zawodowej pracował, w różnych miejscowościach, na stanowisku lekarza weterynarii. Za swą pracę wyróżniony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1980) oraz odznakami resortowymi, a także regionalnymi. Równolegle do pracy zawodowej pisał utwory literackie. 
Napisał:  
Popielec (1981), powieść, na kanwie której zrealizowano serial telewizyjny pod tym samym tytułem (premiera 1984);
Wronie pióra (1986), tryptyk mikropowieści;
Anioł się roześmiał (1994), powieść (na zlecenie TVP);
I pies też człowiek (1997), dzienniki lekarza weterynarii;
I kot ma duszę (2001), druga część dzienników, z lat 1996-1999;
Miejsce (2005), cykl powieściowy, w pięciu tomach, obrazujący obyczajowe i historyczne uwikłania ludzkich losów na tle epoki w realiach prowincjonalnego, galicyjskiego miasteczka;
Zasiek polski (2008), dwutomowa kontynuacja Miejsca;
Skorpionada (2010), powieść radiowa na kanwie Miejsca;
Zobaczyć rzeczywistość… Włodzimierz Kłaczyński w rozmowie z Januszem Termerem (2013), wywiad-rzeka, seria Portrety Literackie pod redakcją Stanisława Nyczaja.
Wnucek (2017),
Pudełko (2020).

Włodzimierz Kłaczyński jest członkiem Związku Literatów Polskich- Oddział Rzeszów.





Poprawiny frag. powieści „Anioł się roześmiał”
       Do Hornośnika przyjechali jeszcze przed zmrokiem, kiedy ledwie paru gości przybyło. Zaproszeni na poprawiny nie siedzieli jakoś w okazałym, piętrowym domu Franka Jagody, ale zbili się w kupę na szosie przed domem. Stali tam nad rowem, radzili coś.
      Andrzej podjechał, wysprzęglił i przegazował: silnik tarpana zawył; młody Dereń wrzucił bieg jałowy i zahamował wóz przy ludziach, dotykając ich prawie zderzakiem, aż kobiety rzuciło do przodu. Stary Dereń zszedł godnie z wysokiego progu samochodu, podawali sobie ręce z Jagodą. Jaś Kasztelaniec wyskoczył, Andrzej z drugiej strony, pomagali wysiąść kobietom. Dereniowa nerwowa była; pomstowała na syna:
     - Uuuuch! To ci mądrala! Jużem myślała, że przez ludzi przejedziemy!
     - A moglibyście! Na biednego by nie trafiło – zaśmiał się Pilorz i zaraz powiedział: Wicie gdzieśta przyjechały? A nie wicie!
       Derenie pomyśleli, że Pilorz pewnie na wczorajszym weselu uszanował jak należy i od wczoraj nie wytrzeźwiał, ale po minach ludzi poznali, że chłop nie żartuje. Andrzej popatrzył ponad głowami gości i zgłupiał. Na desce drogowskazu, zamiast napisu Górno, czarnymi literami, tak jak przed trzema laty, napisane było: Hornośnik. Pilorzowi chuda żylasta szyja latała w pomarszczonym kołnierzyku podwiązanym krawatem.
     - Jakem był kawalerem jeszcze, więcej jak dwadzieścia lat będzie, to też cudowali z tymi tablicami… Wtedy też na zamienili na Górno, Jahońkę na Jasień, a Krasne na Piękne. Potem znowu za parę lat, nikt nie wiedział nic, podjechali, przekopali tablice. Na abarot…
     - Chodźcie – powiedział Jagoda – wódka stygnie, a wy tu cudujecie.
Piękne też już pewnie jest Krasne.

   
      Państwo młodzi po całodziennej i całonocnej bez mała wczorajsze zabawie wyglądali jak po ciężkiej pracy. Nauczyciel Bronek Oczmień, zięć Jagody, jakoś szybciej doszedł do siebie po paru wódkach, ale Baśka, nowo mu poślubiona, siedziała oklapnięta, tyle że gości porozsadzała i zachęciła do jedzenia i picia. Andrzeja posadziła obok jakiej swojej koleżanki, z którą, w szkole będąc, mieszkała. Wyszczekane to było dziwsko i walące modnymi powiedzeniami tak, że Andrzej, chociaż był pewny siebie, to chwilami nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Nie żeby specjalnie mądra była ta Stela, tyle że na wszystko miała gotową odpowiedź, jakby ją do takich rozmów tresowano. Śmiała się też jakoś dziwnie, nie piskliwie, jak inne dziewczyny, tylko takim niskim głosem – Huhuhuhu! Niemożliwe! – mówiła za każdym razem, kiedy Andrzej chociaż słowo rzucił, aż po paru kieliszkach złość go zaczęła brać za nią… No bo jak tu być spokojnym, kiedy babka ani z tej, ani z tej strony podejść się nie da. Próbuje Andrzej normalnej w takich razach zagrywki, patrzy jej w oczy i mówi:
- Pani jest taka piękna, że mózg staje!
Ona: - Huhuhuhu! Niemożliwe! – i dalej huhuhuhu!
      Ładna była nawet ta Stela; suknię miała obcisłą w kolorowe plamy, piersi jej z dekoltu wystawały, chyba bez stanika była, bo mało jej sukienki nie przebiły; zgrabna też, bo chociaż nie tańczono dzisiaj, to parę razy chłopak, to  parę razy chłopak ją w ruchu zobaczył. Ale co z tego! Zaczyna Andrzej z innej beczki, patrzy na jej ręce w pierścionkach i obrączkach:
- Pani mężatka czy panna? – mówi, bo już miał z niejednej zabawy doświadczenie, że przystawiał się do jakiejś ładnej dziewczyny, ona też nie była od tego, a potem mąż przychodził i zabierał ją jak swoją. Pyta więc, a ta znowu w drwinki:
     - Panna, ale nie dziewica! Huhuhuhu – a wszyscy w śmiech. Już i nawet Helka, która siedziała z drugiej strony, zaczęła wargi wykrzywiać a złowrogo na tę wielką panią spoglądać, ale jak tej Steli zaczął dolewać, to nawet i rozmowa poszła, chociaż cały czas musiał pilnować, żeby go w czym panna nie obcięła. Łatwiej tym bardziej było, że każdy swoje gadał i na nich nie patrzył, a bardziej Pilorz Sobolową, która z mężem siedziała, na wódkę namawiał, a ta tłumaczyła mu jak dziecku, że w ciąży nie może pić.
     - Jak się upijesz to ty,  a nie to co nosisz! A jak ci o to chodzi, to nikomu wódka nie poszkodzi… - zaraz zawołał syna wyskrobka, który się Pilorzom już po czterdziestce trafił, a teraz buszował po domu, z innymi dziećmi tych co w goście przyszli. – Na przyszły rok – powiedział Pilorz – do szkoły idziesz, pokaż, co potrafisz! – Wódki nalał tata do szklanki tak trochę pod ćwierć i wręczył małemu. Chłopak wypił łykami, nie wzdrygnął się i szklankę oddał, a wszyscy zaklaskali, tylko ten Oczmień nauczyciel, pan młody, aż zasyczał: - To jest – mówi - zdziczenie i wbrew wszelkim prawom pedagogiki… - ale żona zaraz go za rękaw na ziemię ściągnęła, bo Pilorz nie lubił ustąpić, a i radnym był, i gdzie się dało, to należał. Jagoda też zagadał o czym innym, a mały poleciał z dzieciarnią do zabawy, bo czego jak czego, ale miejsca w nowym domu Jagody sporo było.
      Sobolowa, nagabywana tak, wypiła w końcu kieliszek i też jej dano spokój, Sobol siedział zaś ponury i w milczeniu coś popijał.
      Pozory to były tej Steli, że ją młody Dereń zdoła oswoić, bo nie minęła chwila, a ona znowu jak do rymu rozpoczęła. Co on jej chciał w oczy zajrzyć, jak zawsze dziewczynom w takich razach, to ona zaraz sposób na niego znalazła. Aż Helka kilka razy słówko jakieś przez stół rzuciła, żeby jej dopiec, a stary Zagórny, słuchając tych pogaduszek chichotał: - Odbija jak kobyła na dziewiątkę! – seplenił i majonez mu w tym pryskał na wyliniałe, rzadkie wąsy.
       Zamilkł w końcu Andrzej, pomarkotniał i rzucił rozmowę z pyskatą, a Baśka, młoda, coś powiedziała do męża i on przepił do chłopaka:
     - Podobno wybrano pana przewodniczącym Związku Młodzieży Wiejskiej?
     - Na razie tylko koła w Glinniku – popatrzył Andrzej na Stelę, a ona, wredna, złapała spojrzenie i zaraz:
     - Huhuhuhu! Toś pan władza! Figo fago, kawa marago!
     - No, tera te młode ruszą – sypnął Zagórny i otarł wąsy.
     - No, to teraz pójdą chyba wybory dalej? – pytał znowu Oczmień.
- A jakże! Zjazd zorganizujemy! Na razie to jak w laboratorium, wypracujemy formy pracy w poszczególnych kołach, żebyśmy mieli już na zjazd gotowe programy… - mówił Andrzej słowami Czyżyka.
      Pan młody znowu nalał, a Pilorz już śpiewać zaczął, nie za głośno, a z rozmarzeniem, jakąś starą piosenkę. Słów pewno nie znał wszystkich, bo tylko pum, pum, pum, pum, zanucił pod nosem, a dopiero potem zawlókł z głębi gardła: „Ciągną się stepy…” – ale chyba za mało wypił bo umilkł. Za to ta Stela, która nikomu nie przepuściła, wyszczerzyła zęby i rzekła: - Za dużo wódki, a za mało jajek…
Andrzej sięgnął kielicha i powiedział tak, żeby usłyszała:
       - Skończyli my z urzędnikami młodzieżowymi. Sami będziemy kierować sobą i sami za to, co zrobimy, odpowiadać…
       - Mowa do Leszka, a Leszek w cyrku mieszka! Huhuhuhu!
  Myślał Andrzej,. Że już nie wytrzyma, i ręka aż go zaświerzbiła, żeby tę Stelę w pyszczysko zamalować, ale przez wzgląd na pannę młodą opamiętał się. Wstał tylko i wyszedł, a Helka powiedziała za nim: - Jak nie ma z kim gadać, to lepiej nie gadać!
        Poszedł Andrzej najpierw do łazienki, bo go w brzuchu zgniotło po wódce i piwie. W łazience cuchnęło szczynami i całym brudem wczorajszego wesela; w wannie dwie pary gumiaków ognojonych leżały i onuce niebieskie, a muszla różowa, peweksowska, zdeptana była i skopana.
       Stanął Andrzej nad tą muszlą, rozkraczył się i zazgrzytał zębami. Klął.
  Wyszedł trochę spokojniejszy, ale do gości jeszcze nie wrócił, bo w sieniach przy schodach starego Żuka, ojca Jagodowej spotkał. Ten do gości nie bardzo pasował przez to, że od roku słaby był po chorobie nerek, na którą dopiero pewien ksiądz, leczący ziołami, sposób znalazł. Do tego go Jagoda nie lubił, a szczególnie przy jedzeniu, bo mu apetyt psuł.  Świątecznie też nie był Żuk ubrany, bo w watowanych spodniach wpuszczonych w gumiaki i kufajce.
  Spoglądnął dziadek Andrzejowi w oczy wyblakłym okiem i zamienili parę słów, ale w ogóle chłop był małomówny nawet za młodu, a co dopiero teraz, kiedy umysł już ni do czego, i niewiele  sobie z nim młody Dereń pogadał. Popatrzył stary Żuk ponuro na wejście do pokoju, w którym wrzała zabawa, wargami popracował, jakby chciał jeszcze z siebie słowo jakieś wydusić, ale machnął ręką i poszedł po schodach do sutereny. Miął tam swoje miejsce przy parniku.
       W izbie już na dobre śpiewać zaczęli; nie bardzo chciał Andrzej do stołu wracać, ale jak na złość  ta Stela do sieni wlazła i mówi:
        - Huhuhuhu! Niemożliwe! To mój drużba tu stoi?! Pójdź w me objęcia, tata chce mieć zięcia!
        - Jak się pani bawi? – spytał Andrzej.
        - Wczoraj to tu była zabawa! Okaz na pokaz! Huhuhuhu!
          Przytłukł ja trochę Andrzej do ściany, garścią złapał, zmiętosił, a ona o dziwo, bez żadnych już wygłupów przywarła do niego i głowę do góry uniosła. Od razu też stała się swojska, jak każda z dotychczas poznanych dziewczyn. Oderwali głowy od siebie, bo nagle dzieci wpadły do sieni, a na ich czele mały Pilorz. Nogi się gówniarzowi plątały, ale wrzeszczał za dwóch i rozpychał najduchów łokciami. Rzucił Andrzej okiem na dzieci, które trykały tyłkami po stromiźnie do suteren, ale ż dziadek Żuk się pokazał, tym razem z koszykiem w ręku, pociągnął tę Stelę za rękę na schody prowadzące na piętro.
          Stela po swojemu zachichotała grubo i chociaż z oporem, ale szła. Tyle że znowu do durnych gadek wróciła: - Szkoda fatygi, mówimy na migi – zapewniała go wymacując schody stopami.
         Na piętrze spłoszyli kota, który widocznie czatował tu na myszy i chyba słusznie, bo Jagoda, który pozbył się komory i strychu razem ze starą chałupą, a mieszkanie na parterze aż nadto mu wystarczyło, piętro zawalił workami z ziarnem, a także innym dobytkiem.  Zimno też mu było, bo gospodarz góry nie grzał dla oszczędności i wodę z centralnego spuścił, żeby nagły mróz kaloryferów nie porozsadzał, ale Andrzej nie czuł chłodu, bo mu ta Stela bok grzała. Pchnął młody Dereń do pierwszego z brzegu pokoju
; opornie szły, bo, jak się okazało, Jagoda na parkiecie zboże z tegorocznego dobrego  urodzaju szuflował i suszył, żeby nie sparciało, i tak pozostawił, więc ziarno trochę drzwi trzymało. Opadła Stela piersiami na Andrzeja, ale ręce w pogotowiu trzymała i co on chciał trochę od spodu dłonią zagarnąć, to go za rękaw chwytała i utrudniała, za to językiem nie przestała lizać, więc zniecierpliwiony mocno ją przycisnął i zaszeptał pytająco:
         - Stela…?
         - Słucham cię jak zepsutego radia… Huhuhuhu! – i znowu za rękę trzyma, a jego taka wściekłość wzięła, że wywarczał tylko przez zęby: kurrrwa! – i wziął ją pod siebie, chociaż nie na żarty pazurami zaczęła drzeć i kolana w ruch puściła. Padli na tę kupę ziarna i porali się tam w milczeniu, ona z resztką jeszcze chichotu, ale chłopak zupełnie oszalał i przygniótł ją do Jagodowej pszenicy, za krztykę chwycił, za fryzurę pełną garścią, a kiedy przyduszoną, charczącą i już nie broniącą dostępu puścił, sięgnął w dół i szarpnął sukienkę… Ciężko było, więc nadniósł babę trochę, zdarł welur aż po głowę, łokciem brodę przycisnął, szmaty rozdarł i robił co swoje, tyle że w nogach nie miał dobrego oparcia, bo mu ziarno spod szpiców mokasynów uciekało…
         Wstał w końcu, a pszenica obleciała z niego suchym szelestem. Słuchał cicho, co ta Stela tam robi, do porządku ubranie doprowadzał, bo pewien był, że wytarzał się w kurzu jak należy. Stela też dyszała, pochlipywała trochę i na nogi wstawała koślawo; nie czekał na nią Andrzej, smyknął na korytarz, przymykając trochę drzwi, i na dół poszedł.
        Kiedy w połowie był schodów, to złość, jaka w nim była na Stelę, już mu przeszła, a na dole całkiem o niej zapomniał, w szumie okropnym i wrzasku. Jeden tam wir był i kotłownia, bo Sobol, chłop przecież spokojny, a swoją kobietę aż nazbyt szanujący, trzymał ją za gardło i w drzwi łazienki Jagodowej nią trykał, a z tyłu kupa gości za nim siedziała z Pilorzem i panem młodym na czele. Oddzierali go od żony, a on krzyczał, maciował i grzechy panieńskie Sobolce jakieś wypominał, baba zaś wystający brzuch zasłaniała, to jedno, to drugie kolano unosząc, i rękami szaleńca odpychała.
         - Andrzej! Pomóż! – wystękał Pilorz, a chłopak niedługo się namyślał, założył Sobolowi ręce pod ramiona, dłonie mu na karku zaplótł, przycisnął mocno, łeb do mostka chłopu przygiął i tak go unieruchomił. Sobolka, wyswobodzona, na klamkę naparła i do łazienki wskoczyła, drzwi za sobą zatrzaskując. Siedziała tam cicho, a Pilorz, rozwścieklony, w zanadrze sięgnął i niebieściutką jak bławatek ormowską legitymację Sobolowi pod nos podsunął:
         - Wiesz kto ja jestem?! Zakłócanie spokoju…!
  Rozjadł się tak chłop, bo go Sobol w tej szamotaninie zmacał gdzieś łokciem i na policzku, pod okiem narywało mu guz jak śliwę.
          Sobol na to nic nie odpowiadał, bo przyciśnięty sposobem przez Andrzeja, tchu nie mógł złapać. I może długo by tak stali,, kiedy zatupało, zaszurało na schodach i Stela wpiła się Andrzejowi oburącz w baki. Klęła przy tym, od przeróżnych takich i siakich wyzywała, na delikatność nie zważając, że aż Jagodzina za dziećmi się oglądnęła, czy aby tych wyzwisk nie słuchają. Na całe szczęście dzieci w suterenie bawiły, tylko mały Pilorz spał pod elektryczną maszyną do szycia, wyniesioną na czas uroczystości do sieni, bo go zmorzyła późna pora i gonitwa. Puścił Andrzej Sobola, bo o sobie musiał myśleć, drapany po uszach, a Sobol zaraz na łazienkę naparł, uparty niby cap jaki, ale Sobolka mądra zamknęła drzwi na klucz i dla pewności plecami trzymała.
         Dwie teraz grupy w sieni się utworzyły; jedni Sobola od drzwi odciągali, drudzy Stelę od Andrzeja, Oderwali ją w końcu, bo siły straciła, a Helka już, już pannę z a włosy łapała, tyle że ją matka młodej za rękę przytrzymała.
         Córka gospodarzy zgorszona była widokiem koleżanki, zięć Jagody też oczami przewracał i pod nosem coś mruczał, a Stela, kiedy tylko oddech złapała, wrzasnęła do nich:
- Popatrzcie, jak wyglądam! Bandyta! Skurwensyn!
Wyglądała rzeczywiście nie najlepiej, bo i plewów, i kurzu we włosach miała nabite, welurową sukienkę wybrudzoną, smugi brudu na twarzy i szyję siną tam gdzie ją Andrzej mocniej ścisnął.
        - Ty chamiu! – wołała. - Już siedzisz, dziadu, za to coś zrobił!
        - Tylko se nie dziadu! -  krzyknęła matka Andrzeja.
        - Cham! Zgwałcił mnie!
Andrzej parsknął śmiechem i powiedział:
        - O! Już! Zgwałcił! Sama mnie na górę ciągnęła, dziadek Żuk widział…
        - Podarł na mnie wszystko! Chodź, to i ja pokażę! – wyjęczała ta Stela do panny młodej, a Andrzej mruknął:
        - Pokaż se nawet tu… - i grzebień wyjął, czerwony, z rączką, który w tylnej kieszeni nosił. Czesał się.
         Panna młoda tę Stelę pod ramię wzięła i gdzieś w domu zniknęły, a Sobol oklapł jakby i dał się do stołu doprowadzić.
         Dziadek Zagórny, który z ciekawością, stojąc w drzwiach, ruchowi w sieni się przypatrywał, powiedział ni to do siebie, ni to komu:
        - Hej! Jak dawniej bitka była na weselu, to się na jednym oku nie kończyło(…)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz