poniedziałek, 1 maja 2017

Łysoń Katarzyna












Urodzona w Mielcu w 1984 r., absolwentka Wydziału Socjologiczno – Historycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego, nauczycielka historii i wiedzy o społeczeństwie, wykładowca Centrum Edukacji MERITUS. Jest autorką wierszy, ale przede wszystkim utworów prozatorskich: dwóch powieści fantastycznych dla dzieci i młodzieży - „Tęczowy Kryształ” (wydana w 2013r.) i „Tajemnica Księgi”, zbioru baśni, licznych felietonów. Jest także współautorką poradnika dla rodziców: „Jak rozmawiać z dzieckiem”, oraz redaktorką publikacji „1939 – 1945.Ocalmy przeszłość od zapomnienia” – zbioru opowiadań o czasach II wojny światowej napisanych na podstawie wspomnień naocznych świadków przez uczniów szkół Gminy Borowa. Współpracuje z czasopismami katolickimi, publikując we „Wzrastaniu” i „Posłańcu Serca Jezusowego”.




Korona z gwiazd

Był sobie dawnymi czasy król, który rządził rozległym i bogatym krajem. Miał on dwóch dorastających synów – bliźniaków. Obydwaj królewicze byli dzielni i sprawiedliwi, co bardzo cieszyło starego ojca, lecz było także przyczyną zmartwienia. Nie wiedział bowiem, którego ze swoich synów uczynić ma następcą tronu i powierzyć mu panowanie nad krajem.
Jeden i drugi nadawał się do tej roli znakomicie, jeden i drugi był zarówno pilny w naukach, udzielanych im przez starego mistrza Jana, jak i biegły w rycerskim rzemiośle. Lecz odwiecznym obyczajem król mógł być tylko jeden, a ojciec nie miał serca skrzywdzić żadnego z synów – gryzł się przeto niezmiernie.
         Mijały lata, król był coraz starszy i wiedział, że niedługo przyjdzie mu pożegnać się z tym światem. Wezwał więc do siebie mistrza Jana, który był nie tylko nadwornym nauczycielem, ale też najmądrzejszym spośród królewskich doradców i rady jego już niejeden raz wybawiły królestwo z wielkiej opresji.
- Mistrzu Janie – powiedział król, gdy tylko ten stawił się przed nim – znam twoją roztropność i cenię sobie rady. Poradź mi przeto, co mi wypada uczynić. Obaj moi synowie nadają się na króla, żaden z nich nie ma przywileju starszeństwa. Któremu z nich mam powierzyć koronę?
Mistrz Jan zafrasował się, bo pytanie było trudne. Znał doskonale królewiczów i o jednym i drugim miał jednakowo dobre zdanie. Myślał długą chwilę, nawijając na palec koniec siwej brody (zawsze tak czynił, kiedy głęboko się nad czymś zastanawiał), a król tymczasem nie mógł spokojnie usiedzieć z niecierpliwości. Wpatrywał się z natężeniem w zadumane oblicze mistrza, aż ten nareszcie rzekł:
- Najjaśniejszy panie, na północnym niebie widnieje gwiazdozbiór zwany Koroną. Niech królem zostanie ten syn, który zdejmie z nieba tę koronę i przyniesie ją tobie.
Zdziwił się król niezmiernie, bo rada wydała mu się cokolwiek osobliwa, ale przyzwyczajony był ufać bezgranicznie mistrzowi Janowi. Zawezwał więc natychmiast królewiczów i tak im nakazał:
- Synkowie moi, wiecie, jak was miłuję. Wszak tylko jednego z was uczynić mogę swoim następcą, a będzie nim ten, który zdejmie z nieba północnego Koronę z gwiazd i przyniesie ją mnie.
Dwaj królewicze, słysząc tak dziwną prośbę z ust ojca, zdumieli się niepomiernie, ale jeszcze tego samego dnia dosiedli koni i posłusznie udali się w świat. Tuż za bramą miasta pożegnali się serdecznie i wyruszyli w dwie różne strony, aby poszukać sposobu zdjęcia z nieba owej Korony.
Pierwszy z królewiczów nie ujechał jednak zbyt daleko. Dopóki gościniec był szeroki i wygodny, jechało mu się dobrze. Ale gdy tylko droga przestała być równa i bezpieczna, a w dodatku zaczął mu doskwierać głód i pragnienie, powiedział sobie tak:
- Po co mam właściwie dalej jechać? Toż to czyste szaleństwo przyszło ojcu do głowy, przecież i tak nic nie wskóram, nie dosięgnę nigdy gwiazd na niebie. Zatrzymam się w najbliższym mieście, poczekam trochę, a potem wrócę i powiem ojcu, że nie udało mi się zdobyć Korony. Mojemu bratu nie powiedzie się lepiej, niż mnie, więc ojciec będzie musiał znaleźć inny sposób, aby rozstrzygnąć, który z nas jest bardziej godny królowania.
I jak powiedział, tak zrobił – zatrzymał się w pobliskim mieście i mieszkał tam dopóty, dopóki wystarczyło mu zabranych na drogę pieniędzy.
Drugi syn królewski jechał tymczasem dalej. Nie zniechęcił się, gdy skończyła się droga równa i prosta, śmiało podążał naprzód wąskimi, prawie że nieprzejezdnymi ścieżkami, rozmyślając przy tym, jak by tu dosięgnąć owej gwiezdnej korony. Coraz dalej zapuszczał się w kraj, coraz więcej przeszkód napotykał na swej drodze i nieraz mu przychodziło do głowy, aby zawrócić, ale zaraz opędzał się od tej myśli.
I tak zajechał pewnego razu do stolicy sąsiedniej krainy.
Zaraz spostrzegł, że coś złego spotkało mieszkańców miasta. Na ulicach rozlegał się płacz i lament, ludzie, najwyraźniej czymś przestraszeni, kryli się po domach, zatrzaskując za sobą drzwi i okna, a co życzliwsi spośród nich, spostrzegłszy przybysza z dalekiego kraju, nawoływali za nim, aby czym prędzej zawracał.
Zajechał na królewski dwór i pokłonił się władcy, który siedział na tronie, bardzo czymś zafrasowany.
- Najjaśniejszy panie, jakie masz zmartwienie? Opowiedz mi, a może uda mi się pomóc tobie i mieszkańcom tego kraju – powiedział królewicz.
- Dzielny jesteś i sprawiedliwy, mój królewiczu – odpowiedział mu król - lecz posłuchaj mojej rady i wracaj czym prędzej do twego ojca, aby cię tutaj nie spotkało coś złego.
- Ale co takiego może mnie tu spotkać?
Więc król opowiedział mu smutną historię – oto straszliwy smok zamieszkał nieopodal miasta i dręczył co dnia mieszkańców. Był to smok – czarownik, który mógł wedle upodobania przybierać postać gada i człowieka, a w dodatku uważał się za najmądrzejszego na ziemi. Zapowiedział on, rycząc straszliwie, że dotąd będzie czyhał na życie króla i jego poddanych, aż mu nie dadzą za żonę królewny albo nie znajdzie się człowiek, który zada mu pytanie, na które nie będzie umiał odpowiedzieć.
- I tak – zakończył król – zabił on już wielu zacnych ludzi. Córka moja ofiarowała się wyjść za smoka – czarownika, aby tylko zostawił kraj w spokoju, ja jednakże nie mogę się na to zgodzić.
Młody królewicz zamyślił się i nagle zaświtała mu w głowie pewna odważna myśl.
- Królu – powiedział, nie zastanawiając się zbyt długo  – ja pójdę i sprawię, że smok będzie musiał wynieść się stąd.
- Broń cię Boże, królewiczu! Nikomu nie udało się go pokonać, nie można go zabić.
- Bądź spokojny, panie. Gdzie mogę znaleźć gadzinę?
Nie pomogły prośby i błagania króla i jego córki, którą monarcha zawezwał na pomoc, aby odwiodła młodzieńca od szalonych zamiarów. Królewicz uparł się, a gdy zobaczył śliczną królewnę i pomyślał, że miałaby ona zostać żoną czarnoksiężnika, w dodatku w smoczej skórze, utwierdził się tylko w swym postanowieniu.
Wyruszył zaraz i przed wieczorem dotarł do pieczary, w której mieszkał smok.
- Hejże! Jest tam kto?! – zawołał prosto w ziejący chłodem i czernią wylot jaskini.
Z głębi pieczary wydobył się straszliwy ryk i po chwili wypełzło z niej wielkie smoczysko. Zmierzyło pogardliwym spojrzeniem królewicza.
- Czego chcesz, człowieku? – zapytał smok, mrużąc wąskie ślepia.
- Chcę ci zadać pytanie – jeśli na nie odpowiesz, uznam, że jesteś najmądrzejszym na ziemi. Lecz jeśli nie, wyniesiesz się z tego kraju na zawsze.
- Ha ha ha! Ha ha ha! A to dobre! – zarechotał smok – wiedz o tym, że jestem potężnym czarnoksiężnikiem i znam odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeśli istotnie zadasz mi takie, na które nie znajdę odpowiedzi, to wyniosę się z tej krainy. Lecz jeśli odpowiem, biada ci! No pytaj!
- A więc, powiedz mi, o przemądry smoku, w jaki sposób mogę zdjąć z nieba północnego koronę z gwiazd i zawieźć ją mojemu ojcu?
Smok wpatrzył się w królewicza z natężeniem. Zamyślił się głęboko, począł się drapać po łbie i stukać pazurem w czoło, ale nie mógł niczego wymyślić. Pobiegł do swojej pieczary i zaczął przewracać karty wszystkich magicznych ksiąg, jakie tylko miał, ale tam również nie znalazł odpowiedzi na pytanie królewicza. W końcu doszedł do straszliwego wniosku, że nie zna odpowiedzi na to pytanie!
Wrócił więc wściekły do czekającego nań młodzieńca.
- Coś podobnego! – zaryczał – a niech cię!... – i nagle zerwał się z miejsca, aż się zakurzyło, i poleciał za lasy, za góry, za morza…
Od tej pory już nikt nigdy go nie zobaczył.
A królewicz wrócił do miasta, oznajmiając jego mieszkańcom radosną nowinę. Gdy usłyszał ją król, uściskał młodzieńca, a potem powiedział:
- A więc wybawiłeś nas wszystkich, a szczególnie moją córkę. Mniemam, że rada będzie więc poślubić tego, kto ją wyratował.
W niedługi czas potem odbyło się więc huczne wesele, a po weselu królewicz postanowił zabrać swoją żonę i pojechać do ojca. Bez korony co prawda, lecz królewiczowi aż tak bardzo znowu nie zależało na tym, aby zostać następcą tronu. Wybrali się więc w drogę i złożyło się tak, że w tym samym dniu wrócił do domu i jego brat – bliźniak.
Obaj stanęli więc przed ojcem, który cieszył się ogromnie z ich szczęśliwego powrotu – i z tego, że nareszcie dowie się, który z synów zostanie jego następcą.
- I cóż, moi synowie? Który z was przyniósł mi gwiezdną koronę? – zapytał na powitanie.
- Ojcze – odezwał się ten, który nie ujechał daleko - długo myślałem, jak tego dokonać, ale nie wymyśliłem niczego. To jest po prostu niemożliwe!
Król zmarszczył brwi i popatrzył na drugiego królewicza.
- A ty, mój synu? – zapytał z nadzieją.
- Ja także nie przywiozłem ci korony, lecz posłuchaj, ojcze, co takiego mi się przydarzyło – i królewicz opowiedział o swoich przygodach, a następnie przedstawił swoją żonę.
Król dumny był z syna, lecz zmartwił się, że rada mistrza Jana nie okazała się trafna, bo nadal nie wiedział, któremu z braci ma powierzyć królestwo.
- Cóż ty na to, mistrzu? – zapytał Jana, który ku jego zdziwieniu uśmiechał się szeroko.
Ten zaś odpowiedział:
- Królu, nie dziwi mnie, że żaden z młodzieńców nie przywiózł ci korony z nieba, jest to bowiem rzeczywiście niemożliwe. Ale dążąc wytrwale nawet do niemożliwego celu i patrząc w niebo, po drodze dokonać możemy i zyskać o wiele więcej rzeczy, niż nie dążąc do niczego. I tylko jednemu z twoich synów to właśnie się udało, on przeto powinien zostać zwyciężcą.



„Tęczowy Kryształ” - frag.

Rozdział 1

Początek opowieści

Nie działo się to ani zbyt dawno temu, ani też zbyt daleko stąd. A może właśnie bardzo dawno i bardzo daleko? Może zdarzyło się to wszystko już kiedyś, a może właśnie teraz się dzieje? Albo też zdarzy się dopiero w przyszłości, jeśli przyjmiemy za miarę nasz czas. Czas jest bowiem pojęciem względnym i niekiedy bardzo mało ważnym, a już na pewno zupełnie nieistotnym, jeżeli chodzi o tę właśnie opowieść. Wszystko bowiem, o czym tu przeczytacie, działo się w świecie zupełnie różnym od naszego, chociaż jednocześnie tak bardzo do niego podobnym – tak podobnym, jak jeden człowiek jest podobny do drugiego, choć wszyscy ludzie różnią się od siebie tak bardzo, że nie sposób znaleźć dwojga identycznych. Tak samo też nie sposób znaleźć dwóch identycznych światów.
Żył sobie razu pewnego w dalekiej Granicznej Krainie - miejscu pełnym radosnego słońca w upalne, letnie popołudnia, w długie zaś jesienne wieczory osnutym wilgotną i srebrzystą mgłą, miejscu, o którym ludzie powiadali, że znajduje się bardzo blisko krańca świata (o ile świat w ogóle ma jakiś kraniec, ale to już zupełnie inna historia) – pewien młody chłopiec imieniem Dorian. Chłopiec ów miał lat około trzynastu, choć wyglądał na mniej, gdyż był drobnej budowy i delikatnej urody. Włosy jego, kolorem przywodzące na myśl złoto, choć w rzeczywistości nieco ciemniejsze, opadały nieco poniżej uszu, czyniąc jego twarz jeszcze bardziej subtelną i pociągłą, ciemne oczy spoglądały spod długiej grzywki na świat z nieustannym zaciekawieniem i bystrością, zaś zarys podbródka zdradzał siłę charakteru i upór.
Taki w istocie był Dorian, mimo młodego wieku tymże właśnie uporem i ciekawością świata często przysparzający zmartwień swemu ojcu, staremu Sylwanowi. Obydwaj mieszkali w małej wiosce Tuz na wschodnim krańcu Granicznej Krainy. Chatka ich, niewielka i skromna, stała na samym skraju wioski, w pewnej odległości od innych domostw, a tuż za nią zaczynał się gęsty las. Nie biegła tędy żadna droga, jeżeli nie liczyć wąskiej ścieżki, prowadzącej prosto do drzwi chaty, i rzadko kiedy przechodzili przypadkowi ludzie, często natomiast zjawiali się przyjaciele i znajomi, proszący Sylwana o pomoc. Nie był on bowiem – przynajmniej w ich mniemaniu – zwykłym człowiekiem, lecz czarodziejem.
Na tę niecodzienną opinię – prawdziwą czy też nie - Sylwan zasłużył sobie dwoma rzeczami, a pierwszą z nich była umiejętność leczenia rozmaitych chorób i dolegliwości, trapiących często mieszkańców wioski Tuz. W jego chacie pełno było zawsze rozmaitych ziół, które znajdowały się dosłownie wszędzie: zwisały u pułapu, suszyły się na ścianach, rosły w doniczkach na oknach, najwięcej zaś ich było w jego własnej, małej, zawsze zamkniętej na cztery spusty izdebce, dokąd nikomu – nawet Dorianowi – nie wolno było wchodzić bez specjalnego pozwolenia. Sylwan przyrządzał z tych ziół rozmaite mikstury, które okoliczni ludzie uważali za czarodziejskie, sam zaś rzekomy czarodziej uśmiechał się tylko znacząco pod siwym wąsem.
Drugą rzeczą, która przysporzyła mu sławy, był niecodzienny tryb życia i nieco dziwne przyzwyczajenia. Jakby tu w krótkich słowach określić jego charakter? Cóż, było w nim coś z dziwaka i samotnika – często unikał towarzystwa ludzi i jeżeli nie miał akurat na nie ochoty, potrafił to w prostych i dosadnych słowach oznajmić temu, kto właśnie przyszedł z wizytą czy też z interesem. Lubił za to w takich chwilach błąkać się po lesie, zbierając swoje zioła i mówiąc do samego siebie albo też do swojej ulubionej kotki, imieniem Izolda, która towarzyszyła mu zazwyczaj w tych spacerach. Często także zamykał się sam w swojej izdebce, bardzo starannie ryglując od wewnątrz drzwi.
Izdebka ta była dla Doriana (jak każdy zakazany owoc) przedmiotem nieustannego zainteresowania. Pachniało w niej suszonymi ziołami i tajemnicą, której nie mógł zgłębić, tak jak nie mógł dociec przeznaczenia ani zawartości ciężkiej, dębowej szkatuły z okuciami z żółtego metalu, co do którego żywił podejrzenie, że mógłby być złotem - był bowiem niezwykle podobny do złotych monet, które od czasu do czasu miewał okazję widywać (choć trzeba przyznać, że nie zdarzało się to zbyt często). Razu pewnego chłopiec skorzystał z chwili, gdy ojciec, wezwany do chorego w wiosce, przez nieuwagę pozostawił drzwi otwarte i postanowił - wiedząc oczywiście, że nie jest to właściwe - tylko na chwileczkę zajrzeć… Lecz w izdebce ojca siedziała Izolda, wlepiwszy w niego tak przenikliwe spojrzenie bursztynowych oczu, że czym prędzej, tak na wszelki wypadek, wycofał się.
Dorian przywykł do tego, że ludzie uważali jego ojca za czarodzieja. Co więcej, uważał to nawet za pewne wyróżnienie. Ale w miarę jak dorastał, coraz częściej zastanawiał się, jak to jest naprawdę, nie widział bowiem nigdy, aby ojciec zajmował się czymś nadzwyczajnym (poza tymi chwilami, gdy zamknięty był w swej izdebce i Dorian w ogóle nie wiedział, czym się zajmował), ale czuł, że ojciec jednak różni się  od innych mieszkańców wioski. Czym, tego na razie dociec nie mógł – może wyrazem nadzwyczaj głębokiej powagi i mądrości w oczach, gdy czasem głęboko się nad czymś zamyślał - a zdarzało się to często, ostatnio coraz częściej… Gdy Dorian spoglądał na ojca w takich momentach, wtedy nieubłaganie przychodziło mu na myśl, że jednak wie on coś, czego inni nie wiedzą.
Pewnego dnia odważył się zapytać go o to.
Był to jeden z owych pięknych, letnich wieczorów, gdy słońce chowa się już za horyzont, a na świat zstępuje tak ożywczy po długich godzinach upału chłód. Siedzieli obaj w swym ulubionym miejscu na progu chaty, patrząc w milczeniu na rozpościerające się za wioską bezkresne, zielone o tej porze roku równiny. Sylwan, słysząc naiwne pytanie syna, uśmiechnął się i odrzekł:
- Owszem. Znam nieco tajemnic natury i wiem o wielu właściwościach ziół, z których nie każdy umie robić właściwy użytek.
- W takim razie, ojcze, naucz mnie leczyć. Chciałbym pomagać ludziom tak jak ty to robisz! - poprosił Dorian.
- I to bardzo chwalebny zamiar, mój synu. Nie każdy jednak jest przeznaczony do tego rodzaju wiedzy. Tobie co innego jest pisane.
- A co mi jest pisane?
- Ciekawski jesteś – Sylwan uśmiechnął się lekko – A skądże ja mogę to wiedzieć?
- Ojcze, ludzie mówią o tobie, że jesteś czarodziejem.
Stary Sylwan spoważniał, słysząc te słowa.
- Ludzie różne rzeczy plotą i rzadko kiedy mają rację… A ty też tak myślisz, co?
- Ja… sam nie wiem… Ale potrafisz wyleczyć każdą chorobę!
Sylwan pokiwał głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Dziecko drogie – rzekł – ja żadnej choroby nie potrafię wyleczyć.
- Jak to, ojcze? A ci wszyscy ludzie, którym pomagasz, a te…
- A czyż to ja leczę? – przerwał mu Sylwan. – Ja tylko korzystam z wiedzy o leczących ziołach.
- Ale to ty nadajesz zielu moc!
- Nie, synu. Zapamiętaj, że żaden człowiek nie może własną wolą nadać niczemu jakiejkolwiek mocy. Może to tylko Stwórca wszystkiego… 
Dorian milczał ze zdumienia. Chciał jeszcze zadać tak wiele pytań ojcu! Nagłe jednak przybycie ludzi z wioski przerwało tę interesującą rozmowę. Chłopiec westchnął i postanowił, że przy najbliższej okazji poprosi ojca o bliższe wyjaśnienia.
Tego lata często – częściej niż dawniej – siadywali obydwaj na progu chaty. U stóp Sylwana wylegiwała się jego ulubienica, kotka Izolda, piękne stworzenie o  lśniącym, ciemnobrązowym, delikatnie pręgowanym futerku, śnieżnobiałych łapkach i złocistych oczach, przypominających swą barwą jasny bursztyn. W tym bursztynie często migotały złośliwe i inteligentne iskierki, sprawiające, że Dorian uważał ją za istotę różniącą się zdecydowanie od pospolitych kotów, które często wałęsały się po okolicy i z którymi Izolda rzadko kiedy się zadawała. Wydawało się, że podczas tych wieczorów równie uważnie jak Dorian słucha opowieści Sylwana – a było naprawdę czego posłuchać! Opowiadał o odległych krainach, które zwiedził i o ludziach, a także rozmaitych innych istotach w nich żyjących. Chłopiec słuchał z zapartym tchem i przychodziło mu często do głowy, że ojciec jest bardzo mądry i że bardzo wiele w życiu widział, nie mógł tylko żadnym sposobem dociec, dlaczego w takim razie zamieszkał tu, w Granicznej Krainie, o której mówią, że leży blisko krańca świata? Z jakiego powodu, wędrując po niebotycznych, skalistych górach, które znajdowały się gdzieś daleko i o których Dorian śnił niejeden raz, pragnąc je kiedyś zobaczyć, zszedł w niziny i zamieszkał na mało interesujących równinach? Coraz częściej też dręczyły go inne pytania: skąd w takim razie ojciec pochodzi i czy on, Dorian, urodził się tu, czy też może w którejś z tych dalekich krain? I kim była jego matka, której nie pamiętał, i dlaczego ojciec nigdy o niej nie wspominał i zbywał go, gdy próbował zadać jakieś pytanie na ten temat? Jedyną odpowiedzią było krótkie: „dowiesz się wszystkiego, jak przyjdzie czas”. Ale czas nie przychodził i Dorian, jako że miał już lat trzynaście, postanowił w końcu, że koniecznie musi się tego wszystkiego dowiedzieć.
Niespodziewanie jednak szczęśliwe i spokojne dni skończyły się. Pewnego dnia chłopiec, wróciwszy ze wsi, zastał Sylwana w łóżku. Jego twarz była nadzwyczajnie blada, długie siwe włosy rozrzucone w nieładzie, a w oczach płonęła gorączka. Przypadł do ojca w wielkim przerażeniu.  
- Ojcze mój! Co z tobą?
- Nie wiem, synu… nie jest dobrze… biegnij proszę po Filipa… - mówił wolno i cicho, z trudem wymawiając poszczególne wyrazy.
- Nigdzie nie odejdę!
- Proszę cię…
Pobiegł więc ile sił w nogach z powrotem do wioski i wrócił tak szybko, jak tylko się dało, wraz z Filipem, serdecznym przyjacielem ojca.
Tego wieczoru księżyc wschodzący nad Graniczną Krainą ujrzał Doriana siedzącego przy łożu ojca z mieszaniną strachu i nadziei w oczach, i wpatrzonego w jego pobladłą twarz, pogrążoną w głębokim śnie. Wtem Sylwan otworzył oczy.
- Dorianie…  - wyszeptał.
- Jestem, kochany ojcze. Czy czujesz się lepiej?
- Tak…
- Ojcze, powiedz mi, jak mogę ci pomóc? Jakie ziele uleczy twoją chorobę?
- Nie ma lekarstwa na śmierć…
- Ojcze! – Dorian zbladł – co mówisz? Nie… Nie umrzesz! Przecież umiesz leczyć, powiedz mi tylko, co…
- Dorianie… - przerwał mu chory – nie… ja czuję, że przyszedł mój czas… jestem już stary…
- A ja?! – zawołał chłopiec z rozpaczą – co ja zrobię bez ciebie?!
- Ty sobie poradzisz… Wiem… Tylko żałuję… - tu przerwał,  jakby się zastanawiał nad słowem, które ma wypowiedzieć – żałuję, że nie zdążyłem ci tak wielu rzeczy powiedzieć… za długo czekałem… i przeliczyłem się…
- Ojcze, nic nie mów teraz!
- Muszę… Mamy tak mało… mało czasu…
- Wyzdrowiejesz!
- Nie. Musimy się spieszyć. Ach, mam jeszcze trochę siły. Czy jest tu Filip?
- Stoi za progiem.
- To dobrze. On ci pomoże, gdy odejdę. A teraz słuchaj… Tylko proszę cię, Dorianie, nie płacz i nie bój się. Podaj mi tę szkatułę, która stoi nad łóżkiem.
Chłopiec sięgnął posłusznie po szkatułkę, która tak często pobudzała jego wyobraźnię. Ale teraz nie był jej ciekaw, nie był ciekaw niczego, myślał tylko o zdrowiu ojca. Tymczasem Sylwan z trudem sięgnął po klucz, który zawsze nosił na piersi i podał go synowi.
- Otwórz – powiedział.
Dorian otworzył. Wewnątrz znajdowały się dziwne rzeczy, których nigdy wcześniej nie widział: kilka niedużych książek w oprawach wytłaczanych srebrem, wyglądających na bardzo stare, a oprócz nich coś w rodzaju małego, srebrnego rogu i haftowany woreczek.
Sylwan najpierw kazał mu wyjąć książki i wrzucić je w ogień. Zdziwiony chłopiec wiedział, że nie pora na pytania, wykonał więc posłusznie polecenie. Książki buchnęły jasnym płomieniem i po chwili zamieniły się w garść rozżarzonego popiołu.
- Dobrze – rzekł Sylwan – a teraz posłuchaj najważniejszego. Ten róg, który trzymasz w ręku – widzisz, że jest zamknięty i zapieczętowany – zawiera pewien list. Nie wolno ci go samemu otworzyć, przyrzeknij mi to!
- Przyrzekam.
- Dobrze. Gdy umrę…
- Ojcze!
- Nie przerywaj…  wtedy udasz się w podróż. Wiem, że jesteś jeszcze bardzo młody, ale poradzisz sobie… z pewnością sobie poradzisz.  Nie ma innego wyjścia… Wyruszysz w podróż na wschód, do Terravii. Opowiadałem ci o tej krainie, pamiętasz?
- Tak.
- To dobrze. Tam się udasz, aż do stolicy kraju, na jej wschodnim krańcu. Do Sarmizy. Mieszka tam dobry król Elian, mój przyjaciel.
Dorian nie posiadał się ze zdumienia. Król przyjacielem jego ojca, Sylwana z leśnej chatki! Dlaczego nic o tym nie słyszał? Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym.
- Będziesz mówił tylko z nim. Powołasz się na moje imię i oddasz mu ten róg.  Strzeż go w drodze jak oka w głowie, pamiętaj. I… strzeż siebie… wiele niebezpieczeństw… - Sylwan, najwyraźniej wyczerpany, opadł na poduszkę.
Po chwili jednak znowu zaczął mówić, lecz głosem jeszcze bardziej cichym.
- Na tę twoją podróż, która nie będzie łatwa, chcę ci coś dać – to mówiąc, drżącą ręką otworzył haftowany woreczek i wyjął z niego coś, co w półmroku zalśniło jak maleńka gwiazda. Dorian spojrzał i zobaczył na wyciągniętej w jego stronę dłoni ojca niewielki kawałek kryształu – ale cóż to był za kryształ! Niezwykłej czystości, połyskiwał delikatnie wszystkimi kolorami tęczy i zdawało się, że blask wydobywa się z jego wnętrza.
- Dorianie, to jest Tęczowy Kryształ.
Trudno opisać zdziwienie, jakie odmalowało się na twarzy Doriana. Tęczowy Kryształ! Przypomniał sobie pewien wieczór, gdy usłyszał od ojca opowieść o Tęczowym Krysztale:
- Gdy Stwórca stworzył cały świat i przekonał się, że jest on dobry, wówczas uradowało się Jego serce. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy w ten piękny i dobry świat wdarło się zło. Wówczas Stwórca, widząc, jak zło pleni się w ludzkich sercach niczym chwast, zapłakał, a łzy Jego miały przejrzystość najczystszego kryształu i lśniły wszystkimi barwami tęczy. Spadły na świat, zamieniając się w przepiękne kamienie. Niektóre z nich znalazły się w posiadaniu ludzi, a ten, kto stał się szczęśliwym posiadaczem Tęczowego Kryształu, spodziewać się mógł wielkiego dobra.
Gdy Dorian słyszał tę opowieść, był pewien, że to tylko piękna legenda. Tymczasem oto leżał na jego dłoni przecudny klejnot, który ojciec nazwał właśnie Tęczowym Kryształem, łzą Stwórcy.
- Dorianie, ten Kryształ istnieje naprawdę – mówił Sylwan – i ma pewną właściwość. Daje noszącemu go możność spoglądania ludziom prosto w oczy, a wiesz, że w oczach zobaczyć można duszę. Mając go, możesz spojrzeć w oczy każdego i dowiedzieć się, czy w duszy tego człowieka lęgną się złe zamiary, gdyż nie będzie umiał przed tobą kłamać. Jest jednak jeden warunek – ty sam musisz mieć serce czyste jak ten Kryształ, a w duszy żadnej zdrady ani złości, ani pychy, ani żadnego innego zła – w przeciwnym wypadku straci on swą moc. I nie zdradzaj nikomu jego tajemnicy…  Tak będzie dla ciebie bezpieczniej…
Ostatnie słowa Sylwan wymówił głosem bardzo cichym. Dorian uklęknął przy ojcu i objął go ramieniem.
- Jeszcze jedno ci powiem, mój synu… Na więcej nie ma czasu… Zapamiętaj: żaden przedmiot sam z siebie nie posiada mocy. Może ją jedynie symbolizować i wyrażać pewne właściwości, które od Kogo innego pochodzą… A teraz… żegnaj… drogie dziecko… Idź… ku swemu… przeznaczeniu…
Głowa Sylwana opadła bezwładnie na piersi. Dorian wybuchnął wielkim, wstrzymywanym dotąd płaczem. [...]


Wiersze

Cisza


Ciszo ty moja, ciszo spokojna,
Co tak w świątynnym półmroku drżysz,
Gdy serce wreszcie pełne pokoju,
Oczy podnoszę, patrząc na Krzyż.

Ciszo ty moja, ciszo przedziwna,
Pełna najdroższych wspomnień i snów,
Ciszo, co szepczesz gdzieś na dnie serce
- ogarnij ty mnie i mów, i mów….

Na Krzyż na ścianie patrzę z powagą,
Słyszę glos w sercu – mówi jak żyć.
Wszystko jest jasne, czyste i piękne,
W ciszy szept słyszę – idź dalej, idź…


Idąc….

Gdzie mrok panuje i oczekiwanie
Rządzi mym losem,
Jedna jest, Panie, właściwa droga –
Iść za Twym głosem.

Przyszłość zakryta przed oczyma mymi
i mgła przede mną.
Nie wiem, gdzie wiedzie moja kręta droga,
Idę w noc ciemną.

I jedno tylko światełko rozjaśnia
Najcięższe mroki:
Tam, gdzie kierujesz pragnienia serca,
Kierować kroki.

Nie trzeba pytać, czy wiele ich jeszcze
Postawić zdołam.
Wierząc, że przyjdziesz o właściwej porze –
Iść, dokąd wołasz.

I nie mieć ciągle przed oczyma celu,
To nic nie znaczy!
Iść ze spokojem i wierzyć, że przecież
Cel Ty wyznaczysz.

Przebłysk

A przecież i ciebie życie nie oszczędzi,
I ciebie przyjdą chłostać czarne, straszne burze...
I tobie się nie zatrzyma świat, co naprzód pędzi,
I twój też pozostanie ślad -  głowy na murze.

I tobie się otworzą wrota tajemnicy,
Co ciszą się objawia pośrodku hałasu.
I tobie przyjdzie kiedyś stanąć -  bez różnicy -
Na progu zbyt wysokim -  zbyt krótkiego czasu.

I ty się kiedyś udasz na Golgotę strachu,
By u stóp krzyż upaść z tak bolesnym jękiem…
I ty kiedyś uklękniesz wśród suchego piachu
By serce swoje oddać z radością i lękiem.

I ty sam kiedyś poznasz, czym nadzieja Boża,
I w tobie się odnowią ugaszone blaski,
I poznasz wreszcie że stoisz sam – wśród morza
I nie trzeba ci więcej żadnej ludzkiej maski.



Linki do różnych publikacji i recenzji dotyczących autorki:


http://www.czytamyrazem.pl/dla-dzieci/dla-mlodziezy/katarzyna-lyson-teczowy-krysztal/
http://katarzynagrzebyk.pl/piekny-teczowy-krysztal-wywiad-z-autorka-katarzyna-lyson/
http://www.radziszow.edu.pl/index.php?option=com_content&view=category&layout=blog&id=39&Itemid=217&limitstart=5
http://www.poslaniec.co/1701/art,604,Czas_swiety.htm
http://www.poslaniec.co/1405/art,345,Skarbiec_pamieci.htm



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz