czwartek, 27 kwietnia 2017

Trojanowska Izabela




Urodziła się 3 grudnia 1980 r. w Mielcu. Mieszka w miejscowości Borowa. Absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Konarskiego w Mielcu oraz Uniwersytetu Rzeszowskiego. Z wykształcenia jest prawnikiem i w tym zawodzie pracuje. Pisze od dłuższego czasu, a poezję traktuje nie tylko jako pasję i smakowanie chwil, ale wielowymiarowe spojrzenie na rzeczywistość. Członek Mieleckiego Towarzystwa Literackiego. Debiutowała w „Artefaktach” – Mieleckim Roczniku Literackim nr 3(2014) Obecna w kolejnych dwóch numerach tego pisma i w "POEZJI dzisiaj" (2016). W 2016 r. wydała tomik „Akt”. Laureatka ogólnopolskich konkursów poetyckich.








jesienią

martwię się o drzewa
o tej porze roku mają bezbronne ramiona
jeszcze niedawno dźwigały mięsiste brzoskwinie
krwiste czereśnie ciążyły ku ziemi
a pełne soku jabłka same rwały się do rąk
teraz cierpią na niechcianą nagość

gałęzie wykrzywiają się w grymaśne pałąki i trzeszczą
pod naporem każdego zbyt napastliwego podmuchu
a ja boję się że są tak słabe jak ciało anorektyczki

mogłabym pomóc
objąć osłonić nabrać wiatru w usta
ale po drugiej stronie szyby
umiem tylko mocniej wbijać ramiona w fotel
znakomicie naśladować pejzaż

Wspomnienie

Tamten dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach
drewna prowadzi od progu i rozwiera skrzydła
szaf, wciąż skrzypiących powojenne melodie.

Skrzętnie schowane skarby nie straciły na wartości.
Zza bram skarbca wychyla się dziewczynka w filcowym,
jaskrawym kapeluszu i zbyt dużych butach na koturnach,
jak dyktuje moda po drugiej stronie muru.

Mogłaby teraz znów przybierać pozy dojrzałej kobiety, 
być jasnym tańcem po końcówki włosów, a później
położyć głowę na kolanach i pozwolić nawijać na palce muzykę.

Myślała wtedy, że tamte nieporadne ręce są starsze niż węgiel,
a przecież znały świat za mało. Jednodniowe motyle znikają,
ledwie nauczą się żyć.

imperatyw pisania

może teraz będę pisać z troski o ojczysty język
przecież najbardziej sweet jest słodycz po polsku
i kurwa najbardziej gniewna

ludzie mówią że teraz inne czasy – świat ma wielkość czipa
miłość można zamknąć w hasztagach
a człowiek prosty jest jak emotikon

mogę pisać że nieprawda – słońce wędruje jak zawsze
tak samo uparcie matowi w nas młodość
a czas odmienia przez przypadki

albo o czymkolwiek – może jeszcze czeka na wiersz
jakaś wierzba starowinka która pięknie płakała setkę lat
a teraz gnije w przydrożnym rowie

gdybym tylko nadal umiała – udawałabym
że mam więcej sensu i wtedy z ochotą mógłbyś mnie brać
w cudzysłów

***
Nie czytam erotyków. Zbliżenia tracą w nich
swoją prawdziwą geometrię. Wydają się być
płaskie niczym kartka papieru. A przecież
już wiem, że miłość to przestrzeń niewymierna,
bo ludzie wchodzą w siebie głębiej. Jak światło.

Nie piszę erotyków. Wystarczy, że śnisz mi się
nagi. Stoisz pośrodku łąki i nie wstydzisz się
zwierząt ani wiatru. Bez skrępowania wystawiasz ciało
w stronę słońca, a ja wchodzę w każdy promień.

profiLove

on pisze:
mężczyzna z krwi i kości
wojownik!
w każdym ze swoich żyć
ochoczo i z odwagą
chce umrzeć
za boga honor i ojczyznę

kocha jak dzikus
romantyk
macho
inteligent
zawsze na sto procent
ma pięćdziesiąt twarzy

ale gdy wyciągniesz rękę
dziewczyno
zrozumiesz że to tylko jaja
wirtualne

genesis

zaczynam o szóstej
najtrudniejsza jest jasność
w tym nadal brakuje mi wprawy
nie wystarczy tylko unieść powieki
odsunąć zasłony
za każdym razem trzeba odnaleźć myśl jak diament
jasny kosmyk włosów dziecka

ziemia staje się moją od pierwszego dotyku
podłogi bosą stopą
po tylu latach stąpam twardo
choć czasem świat chwieje się w posadach
kiedy na chwilę zapominam znanych ścieżek

później kolejny raz kiełkują stuletnie akacje
majestatyczne świerki ciche trawy
bażanty kroczą nieświadome czyjejś obecności
zające wychylają łebki zza krzewów

dzień za dniem mija
jakby liczył po minucie
najdłużej stwarzam zawsze kobiety
kruche silne ciche wrzeszczące
obojętne i matki-teresy
równoległe jak światy

***

Matko Boska Gipsowa na pobielanej ścianie,
która na wieczność jedną masz pozę
i tę samą łzę na policzku jak ozdobnego ćwieka,

Matko Boska Drewniana, która może wciąż jesteś
taka łaski pełna, choć przez wieki
te same gwoździe zamykasz w źrenicy,

Matko Boska Wiotkich Orchidei,
które wznoszą łodygi czekając, aż odwrócisz wzrok,
spójrz, więdnę.

Nielot

Mam mało czasu, żeby karmić ptaki,
mościć w dłoniach gniazda,
badać wzrokiem miękkość piór
i twardość dziobów.

Beze mnie więc podróże
na przestrzał chmur lub choćby myśli.
Niekiedy składam tylko w kształty
porzucone ptasie cienie,
a z ziemi łuskam zmarznięte zimą ziarna.
Powietrzne wiraże roztajają w palcach,
zamykam oczy. Grzeję garście.



***

ja nie oddam życia
za obcego człowieka
moje ciało walczy z trudem
nawet z czasem
nie zostawię swojego domu
i nie pójdę za Nim
by być matką afrykańskich sierot
wtedy sama bym się nią stała
tak jak książki płyty garnki
i ludzie którzy zostali
w osieroconych ścianach

nie umiem przemienić
złota w chleb ani wina w wodę
i nie ja opatruję gnijące rany
ścieram zimny pot
z pergaminowych czół

ja tylko czasem płaczę
bo ktoś zapłakał
bo ktoś umarł

więc masz rację
kiedy mówisz – egoistka

kiedyś

zobaczysz mnie
w kłującej rozdzielczości
nie umknę precyzji spojrzenia
zadrżą jak z zimna rysy na dłoniach
zmęczone kąciki ust opadną

znasz mnie a jednak
przed szkiełkiem twoim chcę się ukryć
skórę przybrać porcelanową
rozprężyć bruzdy spinające jak sznurki

nie jestem pewna czy uwierzę kategorycznemu
to ja
     
Sens

Buduje się wiele lat. Później potrzeba jeszcze czasu, 
żeby cegła przywarła do cegły, a ostatnia osiadła ciężko w ziemi
i aby miodowa bejca na stole w jadalni była tkanką drewna,
nie tylko powłoką.

Niby ma wysokie i grube ściany, a wystarczy błąd w obliczeniach
albo otwarte na słoneczne liźnięcia okiennice,
które zapomniano zamknąć przed ciepłą nocą,

i sensu będą szukać już tylko w gniazdach nasiennych
przepołowionego jabłka.

Z podróży

Myślałeś, że będę wcześniej. Wiem, nie było mnie
bardzo długo. W książkach na chwilę odłożonych
zbladły historie, nie potrafiły beze mnie rozwiązać
supełków miłości połowicznie rozkwitłych.

Ogród zuchwale wrastał w ściany i w twoje serce
dzikim winem, wiatr ze wszystkich stron niósł
tę samą wilgoć południa. Bluszcze spinały barki,
 a w skroniach krew pulsowała histerycznie.

Ale uwierz, niczego nie mogłam zaplanować.
W podróży dzieją się rzeczy nieprzewidziane.
Jeszcze kolanem domykam walizkę, jeszcze
zatrzymują tamte piosenki i wiersze pachnące miętą.

Księżyc był w pełni może milion razy, jak twoje oczy
nocami. Ja też nie mogłam zasnąć, w palcach obracałam
srebrny pieniądz, kuszący bardziej niż świat
pełnych talerzy i parujących kawą kubków.

Pewnie wychodziłeś na werandę, spojrzeniem łączyłeś
w linie proste wczoraj z dziś, dziś z jutrem.
Wyszeptywałeś mnie z daleka: Valentine, Valentine,
odnajdziesz wyspy-łzy na mojej twarzy.

Coraz mocniej odbijam światło. Przypływy powoli
Zostawiają słabe falochrony, odsłaniają uda, uwalniają kostki.
Wyjdź naprzeciw, mój cień położy się za chwilę
u twoich stóp.

człowiek człowiekowi

moim natchnieniom

śmiejesz się płaczesz
walczysz drżysz ulegasz
i nie wiesz
że gdy unoszę w łuki triumfalne
brwi ramiona plecy
piszesz we mnie

akt oddania

jeszcze dźwięk
wciśnięty gdzieś pod żebro
który zanim stanie się słowem
znaczy więcej niż wyznanie miłości

tyle mnie
do napisania





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz