Urodziła
się 3 grudnia 1980 r. w Mielcu. Mieszka w miejscowości Borowa. Absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława
Konarskiego w Mielcu oraz Uniwersytetu Rzeszowskiego. Z wykształcenia jest prawnikiem
i w tym zawodzie pracuje. Pisze od dłuższego czasu, a poezję traktuje nie tylko jako
pasję i smakowanie chwil, ale wielowymiarowe spojrzenie na rzeczywistość.
Członek Mieleckiego Towarzystwa Literackiego. Debiutowała w „Artefaktach”
– Mieleckim Roczniku Literackim nr 3(2014) Obecna w kolejnych dwóch numerach tego pisma i w "POEZJI dzisiaj" (2016). W 2016 r. wydała tomik „Akt”.
Laureatka ogólnopolskich konkursów poetyckich.
martwię
się o drzewa
o
tej porze roku mają bezbronne ramiona
jeszcze
niedawno dźwigały mięsiste brzoskwinie
krwiste
czereśnie ciążyły ku ziemi
a
pełne soku jabłka same rwały się do rąk
teraz
cierpią na niechcianą nagość
gałęzie
wykrzywiają się w grymaśne pałąki i trzeszczą
pod
naporem każdego zbyt napastliwego podmuchu
a
ja boję się że są tak słabe jak ciało anorektyczki
mogłabym
pomóc
objąć
osłonić nabrać wiatru w usta
ale
po drugiej stronie szyby
umiem
tylko mocniej wbijać ramiona w fotel
znakomicie
naśladować pejzaż
Tamten
dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach
drewna
prowadzi od progu i rozwiera skrzydła
szaf,
wciąż skrzypiących powojenne melodie.
Skrzętnie
schowane skarby nie straciły na wartości.
Zza
bram skarbca wychyla się dziewczynka w filcowym,
jaskrawym
kapeluszu i zbyt dużych butach na koturnach,
jak
dyktuje moda po drugiej stronie muru.
Mogłaby
teraz znów przybierać pozy dojrzałej kobiety,
być
jasnym tańcem po końcówki włosów, a później
położyć
głowę na kolanach i pozwolić nawijać na palce muzykę.
Myślała
wtedy, że tamte nieporadne ręce są starsze niż węgiel,
a
przecież znały świat za mało. Jednodniowe motyle znikają,
ledwie
nauczą się żyć.
może
teraz będę pisać z troski o ojczysty język
przecież
najbardziej sweet jest słodycz po
polsku
i
kurwa najbardziej gniewna
ludzie
mówią że teraz inne czasy – świat ma wielkość czipa
miłość
można zamknąć w hasztagach
a
człowiek prosty jest jak emotikon
mogę
pisać że nieprawda – słońce wędruje jak zawsze
tak
samo uparcie matowi w nas młodość
a
czas odmienia przez przypadki
albo
o czymkolwiek – może jeszcze czeka na wiersz
jakaś
wierzba starowinka która pięknie płakała setkę lat
a
teraz gnije w przydrożnym rowie
gdybym
tylko nadal umiała – udawałabym
że
mam więcej sensu i wtedy z ochotą mógłbyś mnie brać
w
cudzysłów
Nie
czytam erotyków. Zbliżenia tracą w nich
swoją
prawdziwą geometrię. Wydają się być
płaskie
niczym kartka papieru. A przecież
już
wiem, że miłość to przestrzeń niewymierna,
bo
ludzie wchodzą w siebie głębiej. Jak światło.
Nie
piszę erotyków. Wystarczy, że śnisz mi się
nagi.
Stoisz pośrodku łąki i nie wstydzisz się
zwierząt
ani wiatru. Bez skrępowania wystawiasz ciało
w
stronę słońca, a ja wchodzę w każdy promień.
on pisze:
mężczyzna
z krwi i kości
wojownik!
w
każdym ze swoich żyć
ochoczo
i z odwagą
chce
umrzeć
za
boga honor i ojczyznę
kocha
jak dzikus
romantyk
macho
inteligent
zawsze
na sto procent
ma
pięćdziesiąt twarzy
ale
gdy wyciągniesz rękę
dziewczyno
zrozumiesz
że to tylko jaja
wirtualne
zaczynam
o szóstej
najtrudniejsza
jest jasność
w
tym nadal brakuje mi wprawy
nie
wystarczy tylko unieść powieki
odsunąć
zasłony
za
każdym razem trzeba odnaleźć myśl jak diament
jasny
kosmyk włosów dziecka
ziemia
staje się moją od pierwszego dotyku
podłogi
bosą stopą
po
tylu latach stąpam twardo
choć
czasem świat chwieje się w posadach
kiedy
na chwilę zapominam znanych ścieżek
później
kolejny raz kiełkują stuletnie akacje
majestatyczne
świerki ciche trawy
bażanty
kroczą nieświadome czyjejś obecności
zające
wychylają łebki zza krzewów
dzień
za dniem mija
jakby
liczył po minucie
najdłużej
stwarzam zawsze kobiety
kruche
silne ciche wrzeszczące
obojętne
i matki-teresy
równoległe
jak światy
Matko
Boska Gipsowa na pobielanej ścianie,
która
na wieczność jedną masz pozę
i
tę samą łzę na policzku jak ozdobnego ćwieka,
Matko
Boska Drewniana, która może wciąż jesteś
taka
łaski pełna, choć przez wieki
te
same gwoździe zamykasz w źrenicy,
Matko
Boska Wiotkich Orchidei,
które
wznoszą łodygi czekając, aż odwrócisz wzrok,
spójrz,
więdnę.
Mam
mało czasu, żeby karmić ptaki,
mościć
w dłoniach gniazda,
badać
wzrokiem miękkość piór
i
twardość dziobów.
Beze
mnie więc podróże
na
przestrzał chmur lub choćby myśli.
Niekiedy
składam tylko w kształty
porzucone
ptasie cienie,
a
z ziemi łuskam zmarznięte zimą ziarna.
Powietrzne
wiraże roztajają w palcach,
zamykam
oczy. Grzeję garście.
***
ja
nie oddam życia
za
obcego człowieka
moje
ciało walczy z trudem
nawet
z czasem
nie
zostawię swojego domu
i
nie pójdę za Nim
by
być matką afrykańskich sierot
wtedy
sama bym się nią stała
tak
jak książki płyty garnki
i
ludzie którzy zostali
w
osieroconych ścianach
nie
umiem przemienić
złota
w chleb ani wina w wodę
i
nie ja opatruję gnijące rany
ścieram
zimny pot
z
pergaminowych czół
ja
tylko czasem płaczę
bo
ktoś zapłakał
bo
ktoś umarł
więc
masz rację
kiedy
mówisz – egoistka
zobaczysz
mnie
w
kłującej rozdzielczości
nie
umknę precyzji spojrzenia
zadrżą
jak z zimna rysy na dłoniach
zmęczone
kąciki ust opadną
znasz
mnie a jednak
przed
szkiełkiem twoim chcę się ukryć
skórę
przybrać porcelanową
rozprężyć
bruzdy spinające jak sznurki
nie
jestem pewna czy uwierzę kategorycznemu
to ja
Buduje
się wiele lat. Później potrzeba jeszcze czasu,
żeby
cegła przywarła do cegły, a ostatnia osiadła ciężko w ziemi
i
aby miodowa bejca na stole w jadalni była tkanką drewna,
nie
tylko powłoką.
Niby
ma wysokie i grube ściany, a wystarczy błąd w obliczeniach
albo
otwarte na słoneczne liźnięcia okiennice,
które
zapomniano zamknąć przed ciepłą nocą,
i
sensu będą szukać już tylko w gniazdach nasiennych
przepołowionego
jabłka.
Myślałeś,
że będę wcześniej. Wiem, nie było mnie
bardzo
długo. W książkach na chwilę odłożonych
zbladły
historie, nie potrafiły beze mnie rozwiązać
supełków
miłości połowicznie rozkwitłych.
Ogród
zuchwale wrastał w ściany i w twoje serce
dzikim
winem, wiatr ze wszystkich stron niósł
tę
samą wilgoć południa. Bluszcze spinały barki,
a w skroniach krew pulsowała histerycznie.
Ale
uwierz, niczego nie mogłam zaplanować.
W
podróży dzieją się rzeczy nieprzewidziane.
Jeszcze
kolanem domykam walizkę, jeszcze
zatrzymują
tamte piosenki i wiersze pachnące miętą.
Księżyc
był w pełni może milion razy, jak twoje oczy
nocami.
Ja też nie mogłam zasnąć, w palcach obracałam
srebrny
pieniądz, kuszący bardziej niż świat
pełnych
talerzy i parujących kawą kubków.
Pewnie
wychodziłeś na werandę, spojrzeniem łączyłeś
w
linie proste wczoraj z dziś, dziś z jutrem.
Wyszeptywałeś
mnie z daleka: Valentine, Valentine,
odnajdziesz wyspy-łzy na
mojej twarzy.
Coraz
mocniej odbijam światło. Przypływy powoli
Zostawiają
słabe falochrony, odsłaniają uda, uwalniają kostki.
Wyjdź
naprzeciw, mój cień położy się za chwilę
u
twoich stóp.
moim
natchnieniom
śmiejesz
się płaczesz
walczysz
drżysz ulegasz
i
nie wiesz
że
gdy unoszę w łuki triumfalne
brwi
ramiona plecy
piszesz
we mnie
jeszcze
dźwięk
wciśnięty
gdzieś pod żebro
który
zanim stanie się słowem
znaczy
więcej niż wyznanie miłości
tyle
mnie
do
napisania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz