piątek, 31 marca 2017

Swół Maria













Urodzona  21 sierpnia 1945 r. w Brniu Osuchowskim, gdzie mieszka do tej pory. Po ukończeniu szkoły podstawowej pracowała na roli i uczęszczała do szkoły przysposobienia rolniczego w Czerminie, a następnie pracowała w „Iglopolu” w Trzcianie i w PKS Mielec, skąd w 1996 roku odeszła na emeryturę. Kocha wieś, pracę na wsi i przyrodę, wszelkie kultywowane tradycje, wyczulona jest na każde cierpienie, w szczególności cierpienie zwierząt i bezduszność człowieka. Związana z mieleckim środowiskiem literackim od 2010. Jej twórczość obecna w  „Artefaktach” (2012-2016) 



Zaproszenie

Na ucztę Cię zapraszam czytelniku miły
Menu będzie wykwintne, urozmaicone
Nasze czasy w talenty mocno obrodziły
Stąd duchowym pokarmem stoły napełnione

Pysznią się więc dorodne różne winogrona
Aby nam wapniem wzmocnić kręgosłup moralny
I kalorie też nęcą w grubych, tłustych tomach
Będą aminokwasy i węglowodany

Cenne białko w cieniutkich tomikach króluje
A jest to najcenniejszy do życia budulec
Cała gama witamin ducha prowokuje
Zapewne trudno będzie pokusie nie ulec

Warto zatem skosztować z każdego talerza
I także tę w wazie rozwodnioną zupę
Każda myśl cenna bywa, sama w sobie świeża
Nawet gdyby ją trzeba wyławiać przez lupę

Tu można też bez obawy skosztować słodkości
Bo stać się mogą dobrym katalizatorem
Kiedy los kapryśny z ciężarem zagości
Pocieszą i zabliźnią ranne serce chore

I ja tam nieśmiało swe trzy grosze podtykam
A może tam spełni choć rolę błonnika.


Rady praktyczne

Nie zatrzymuj Wisły kijem
Pozwól niech swobodnie płynie
Oliwa na wierzchu żyje
Zmierzch głupoty zaś w głębinie

Nie płyń z prądem choć porywa
Bo zagarnia martwe ryby
Często koniec smutny bywa
Gdy osaczą życia tryby

Nie idź w szranki z wiatrakami
Raczej daj im do wiwatu
Za niedługo padną sami
Ty szczęśliwy spojrzysz na to

Nie wierz wszystkim i we wszystko
Co Twe ucho rejestruje
Przesiewaj przez gęste sito
Bo to dobro owocuje

Nie krocz w parze z naiwnością
Przyjaciółka to zawodna
Gdy rozsądek przyjmiesz w gości
Twa starość będzie pogodna

Nie wydawaj też wyroków
Zanim nie przemyślisz sprawy
Choćby źdźbło raniło oko
Twój sąd nie będzie łaskawy

Nie zamykaj serca swego
Gdy jak strunę Ci porusza
Cichy głos Ducha Świętego
Gdy omdlewa Twoja dusza


Boże Dziwy

Znowu pełnia w kalendarzu
Na niebie księżyc w koła wachlarzu
Dumnie króluje w złotym otoku
Lśni jak latarnia o szarym zmroku

Dumne chmurki jak w defiladzie
Suną dostojnie w wielkiej paradzie
Ciemne jasne małe i duże
Swój wkład mają w nieba strukturze

Gwiazdek srebrnych cała plejada
Pogodną nocą do okna wpada
Takie poważne i zamyślone
Jakby z ażuru tworzą koronę

Taka to cudna niebios uroda
Że aż niekiedy zasypiać szkoda
Cicha harmonia doskonałości
Wieńczy to dzieło Boskiej mądrości

Ale powieki same się kleją
Zakodowane stałą nadzieją
Że gdy przemienię snu liczne fazy
Oczy zobaczą nowe obrazy

Zorza oznajmi że nowy dzionek
Pobudką zbudzi miły skowronek
Dzięki Ci Panie za Twoje dziwy
Bo jesteś Święty, Żywy, Prawdziwy


Karuzela

Jedzie w polu karuzela
Duży bęben tańczy młynka
Od łęcin bulwy odcina
Taka mądra ta maszynka

Pac, pac, spadają piłeczki
Różnie tańczą, podskakują
Nie ma dla nich już ucieczki
Na przyczepę wprost wędrują

A z przyczepy do piwnicy
Tam w cieple przetrwają zimę
Już szczęśliwi są rolnicy
Teraz czas siać oziminę

Ale problem z łęcinami
Co je zaraz zgarną brony
Bo nas straszą mandatami
Ekolodzy od ochrony

Wyczytali gdzieś tam z tomów
Że dym truje środowisko
Tak spłoszyli nam z zagonów
Zacny urok kartofliska

Moi drodzy bez przesady
Nie nękajcie tak rolników
Posłuchajcie mojej rady
Bo wciąż mamy trosk bez liku

Bo dylemat ten prawdziwy
Niech wszyscy przekonsultują
Kto lud w mieście będzie żywił
Gdy rolnicy zastrajkują
Janko muzykant

Co też zagra Janko muzykant
Gdy w raju skrzypce swe dostanie
Skoro zginął śmiercią męczeńską
Nagrodą pewnikiem śpiewanie

Z tęsknoty złożył tę ofiarę
Zrodzoną z krzywdy i wyzysku
Czy zapomni dzieciństwo szare
Olśniony niebiańskim blaskiem

Graniem chciał ptakom dorównać
I w rzewnych tonach przebaczenie
U Stwórcy dla siebie wyprosić
Hołd Panu złożyć i dziękczynienie
Ten biedny skrzypek, głodny i bosy

Czy struny zadrgają marzeniem
Jak pieścić zawsze je chciał
A ich dotyk okaże się spełnieniem
będzie bez końca grał i grał i grał

Gość za drzwiami

Słyszę ciche, delikatne pukanie
Zerknęłam przez wizjer
Kogo szukasz, Panie
Długowłosy
Tu nie mieszka fryzjer
Bosy, zakrwawione dłonie
Nie otworzę, o co to to nie
No a na ramionach
Jakieś skrzyżowane drewno
Myślę, wciąż zaniepokojona
Czy On do mnie? Na pewno?
A jak zechce to włożyć na moje ramiona?
Czyż nie jestem dosyć udręczona

No, tylko spokojnie przemyśleć to muszę
Bo jak On, niczym rentgenem,
prześwietli mą duszę
I ze szczegółami dowie się wszystkiego
Że nie znajdzie miłości, a aż tyle złego
Czy to się Jemu tłumaczyć wypada?
Może niech lepiej idzie do sąsiada

Niech raczej u niego zostawi swe brzemię
Bo jakie korzyści On może mieć ze mnie?
Kiedy swoją drogę występkami znaczę
Lecz On tylko czeka - i cicho kołacze

Pani krytyka

Pewną panią ja często spotykam
Czy rankiem, w południe, czy wieczór
Niezmęczona trudami, ta pani krytyka

A od niej, to nikt nie uciecze
wszechwładna, wszechmądra
Ona też każdego przytuli
Każdego zagada, każdego zapyta
I nie zmitręży ni chwili
Nikogo nie minie bez podania ręki
A wierność jej cechą bywa
Nie żąda laurów, nieczuła na wdzięki
Bo ona jest zawsze szczęśliwa

 Tak dawno spotkałam ją na drodze
Więc wzięłam ją z sobą na spacer
I mówię krytyce, czas powściągnąć wodze
Bo dwa końce ma kij, a to groźny haker


Do poezji

Kołaczę do bramy, złotego przybytku
Gdzie Muza i Pegaz, mają sanktuarium
Muszę oczy mrużyć, od blasku i zbytku
Tu wielcy sprawują, swe wielkie misterium

W tym pałacu na ścianach, tapeta różowa
Takie też obrusy, kolor atramentu
Nawet kwiatami pachną tu pisane słowa
Że zapytać muszę: skąd tyle pigmentu

Czyż można słowami zakląć rzeczywistość
Zapisaną kartką ból zabandażować?
Kto ma wołać? (kto rozmnożyć litość)
Na zwierzętach skończcie eksperymentować

Czyż grzechem jest krzyknąć; to nie tak być miało
(U mnie szczęście, to stan, wolny od cierpienia)
A w Boskim planie, każde żywe ciało
Służyć miało światu do urozmaicenia

Niech mi będzie wolno, odkryć, co zakryte
To od nas zależy, kiedy zło się skończy
Trzeba głosić wszędzie że jeden jest Święty
I że tylko Chrystus, jest naszym obrońcą

Kto chce niech myśl pryska, różowym lakierem
Mój styl siermiężny i w zgrzebnej kapocie
Nie stać mnie, bym była, gumowym klakierem
Więc nawet nie marzę, by stanąć przy złocie

A gdyby duch mój, nie chciał się załamać
Mam kłamać poezjo? mam kłamać?

Pamięci Marka Kotańskiego

Minął dwa tysiące dwunasty Rok Pański
Z nim ważna, choć smutna, dla Polski rocznica
Dziś lat siedemdziesiąt miałby nasz Kotański
Ten czynnej dobroci, niestrudzony siewca
Takiego Polaka mogą nam zazdrościć
Mogą dyskutować o rozmiarach straty
Lecz kogo zaraził wirusem miłości
Obdarzy nią innych, sam będąc bogatym
Ufał w poprawę dzieci marnotrawnych
Przy zróżnicowanej dla potrzeb metodzie
Był dla tonących, kołem ratunkowym
Błądzącym, stawiał drogowskaz przy drodze
On zagarniał pod skrzydła jak kokosz pisklęta
Rany poranionych, łagodził balsamem
By innych ocalić, drzewa się nie lękał
Pod nim nam zostawił, skrwawiony testament
Dzięki wykonawcom i córce Joannie
Którzy to credo, wiernie odczytali
Rosną Monary jak te grzyby plenne
Świadectwa wzniosłe, chociaż nie ze stali
On też w swoich wizjach i Mielca nie minął
Z kamizelką czułą, dla naszej młodzieży

Bodaj się cofnęła, ta smutna godzina
Dumna niech będzie ziemia, pod którą on leży


Śmiałe marzenie

W Połoninie nad Jordanem
Wielkie jakieś zgromadzenie
Stają matki zapłakane
Nawet nie kryją cierpienia

A na brzegu orłów kilka
Skrzydła swoje rozpostarło
Dzieci wezmą do kliniki
Żeby żadne nie umarło
Mamy cieszą smutne buzie
Nie płacz to nie potrwa długo
Za granicą dobrzy ludzie
Wrócą zdrowie swą posługą

Naraz jakaś wrzawa głośna
Zaraz potem chwila ciszy
Skądś klinika tu wyrosła
Już nikogo nikt nie słyszy

Stoi anioł w białej szacie
Wita oczy zadziwione
Proszę, wchodźcie wszystkie dzieci
Sale świetnie urządzone

Jest to pomnik ku czci zmarłych
Zrzucili się ofiar krewni
Po dwieście pięćdziesiąt denarów
Bo chcą zdrowie wam zapewnić

Lecz błysnęło, przyciemniało
Znikł pan doktor w białej szacie
Tylko orły wciąż czekają
I rodziny w pustej chacie

W Połoninie nad Jordanem
Walczy sumienie z denarem

Ni to ni sio

Klient nasz pan
Zawsze rację ma
Czytelnik nasz pan
Morał z tego wynika
Pisać nam trzeba tak
By nie zanudzić
Pana czytelnika
Biała kartka i zdań parę
Niech w kąt idą
Pisma stare
Szyfr, dwuznacznik metafora
Taka przyszła teraz pora
Że poeci skracać muszą
Warto zaoszczędzić tuszu
Kryzys wszędzie, pusto wszędzie
Kto przewidzi jak to będzie
Czy musimy rozum skracać
Swój i czytelnika
Bo on czasu mało ma
I nie będzie nas czytał




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz