wtorek, 14 marca 2017

Withkacy Zaborniak












Poeta, przewodniczący Komisji Rewizyjnej Mileckiego Towarzystwa Literackiego. Od 25 lat jego drugą ojczyzną jest Grecja. Życie w połączeniu obu kultur skłoniło go do mocniejszych refleksji nad sensem życia i jego filozofią. Ponadto źródłem jego inspiracji stała się Biblia, która jest dla niego stałą dziedziną studium i fascynacji. Debiutował tomikiem „Piętno umęczonej ziemi” (2012). Kolejny tomik „Chiaroscuro” (2015), znalazł się wśród książek typowanych do nagrody Silesius – Wrocławska Nagroda Poetycka 2016. Niektóre wiersze zostały opublikowane w prasie greckiej i polonijnej. Od kilku lat jego wiersze goszczą w „Artefaktach” – Mieleckim Roczniku Literacko-Kulturalnym (2012–2016), „Dygresjach” - Mieleckim Roczniku Literacko-Kulturalnym 2017, „Aspiracjach” – Tarnowski Rocznik Literacko – Kulturalny  jak również w „POEZJA dzisiaj” oraz na Pisarze.pl. W 2017 jego wiersze ukazały się w Antologii Poetów Polskich 2017.










chiaroscuro

z czułością
natężenia światła zatrzymaj kadr
jakiego nie musiałbym się wstydzić
światłocieni pomiędzy którymi ukryłem
szpetotę odbicia na twój obraz
i podobieństwo
coraz częściej odbiega od harmonii barw
nie pozwalając stworzyć jednorodnej kompozycji
a przecież to miało być takie proste
wystarczyło wchłonąć całą gamę
kolorów jak ziemia stęskniona wody
w trosce o plon stać się
światłoczułym złamać opór czerni
podążać

oczekiwanie

najdroższa córko
nie tobie było schodzić w podziemia
wypełniać oczy nienasycone
czernią
dokładając do rozjuszonego gniewu
którym ujada ceber

nie tobie wpatrywać się w mętne noce
ograbione z iskry nadziei

sny
nie rozpalą na nowo
płomiennej miłości
opłakiwanej w suchych oczodołach
skargi

odsuń kamień przeszkody
i poskładaj brakujące szczątki
między nami
zanim wyszepczę stęskniony

talita kumi

uwierz
tęsknię Hiobie
długo milczałem i nie mam nic
na usprawiedliwienie

cóż nam ze współczucia
nagich słów przyniesionych z myślą
pocieszenia bez wmieszania się
w gorycz duszy

nie ukoi krzyku rozżalenia
rozlewających się wód  gadulstwa
nie powstrzyma prawość człowieka

bliższa ciału w wytrwałości skorupa
niż pył drogi który odkupiciel strzepie z sandałów
bez wzruszenia ramionami

nie przysięgaj na Boga


akeda

pomiędzy pniem a siekierą
usiądźmy w milczeniu
i zapomnijmy o naszych rolach
sędziego i sądzonego

w niewypowiedzianych słowach
miłość jest aktem
bez końca i początku

nie boli –  nie
nie zna granic

a na koniec nauczysz mnie
liczyć
do siedemdziesięciu siedmiu
razy
przez łzy wzruszenia

budzi się świt


bez rokowań

przeklinam cię
gwiazdo bez ustalonego toru
prowadząca okręty śmiałków
w samo serce
poszarpanej skały
oceanu

rozhukane bałwany
pędzą
przekleństwa osieroconych
rozbitków
ścigając się z nieujarzmionym
żywiołem obłędu

ilu jeszcze
zdołasz zatopić w nim
małej wiary ojcze
sierot wciąż nienasycony
jak szeol

wyrzucasz na brzeg wodorosty
i muł obietnic

wyjałowiona studnio
wypadająca z orbity

przeklinam cię



psalm śmiertelnie poważny

spowiadam się Bogu
wyznaję winy
po stokroć większe od innych
bo nie podzieliłem się z ludźmi
słowem
głodnych nie ustrzegłem
od kradzieży w piekarni na rogu
nie pozdrowiłem

bądź pochwalony człowieku
który w niewiedzy swojej
obciążasz sumienie w beznadziei
na światło

zbyt szybko opuszczałem
zmęczone powieki
na ostre widzenie
głupoty

jestem winny

nienawiści pożerającej ogień agape
bo nie zamordowałem zdrajcy
który mieszka we mnie pozwoliłem deptać
na skraju łąki żółte kaczeńce
kiedy szlochały

nie zamykałem ust
wdowom
bluźniły przeciwko tobie

–  moja bardzo wielka wina


 psalm Jonaszowy

coraz częściej
wypala się prognoza na życie

uchodzi
w kręgach dymu wielkich kominów
światła latarń oczy nie trawią już
horyzontu
na pełnym morzu portu
w którą jeszcze nie uwierzyliśmy
do końca
gdzie witać nas będą zniecierpliwione matki
machając chustami w nadziei

rzucamy za burtę
zbędny balast samych siebie
w samo serce szeolu
na przechowanie wielkiej rybie
z głębi brzucha usłysz
modlitwę tonących

ojcze
coraz trudniej nam
złapać w płuca oddech
wypełnić żagle iskrę
życia rozniecić

to już trzeci dzień
i noc zdaje się nie przemijać
wypluj nas
na niestrawione przez ogień lądy


błogosławieni cisi

przebudzony nasłuchuję
skąd zawodzą słowa

wieczne odpoczywanie
racz im dać Panie…

nie brzmią groźnie
bo przecież śmierć
stała się powszednia

zdumiewa jedynie
że nikt pomimo wiary
nie rwie się na siłę
do nieba

sąsiadka ma żal
że odszedł obojętny
bez pożegnania
o wpół do czwartej
nad ranem

nie potrafi założyć kagańca
by nie ujadać w rozgoryczeniu
na swojego ojca
matkę
ulepionych z błota

podłe życie
bez nadziei
i Boga


ostatni list

przecież wiesz, że miłości,  
tej prostej, która żyje nadzieją 
nie zadowoli ucieczka
w ogłupienie. czasem marzenia
o odbudowie domu są fikcją.

czemu służyła mantra,
skoro tylko jedno z nas wierzyło 
w to co ma nastąpić? oddałbym wszystko
w zamian za amnezję. nieproszona pamięć
jest niczym bezdeń.

w pokojach głucha cisza, umarły wszystkie widoki
nawet te za oknem. każdy kąt zapowiada zmowę z tobą,
skazuje mnie
na banicję. co mogę powiedzieć,
żeby nie było

absurdem? obwiniać erozję murów,
które wznieśliśmy każde z osobna?

stałem się samotnym kutrem,
bez wiatru w żaglach i portu

osiadam na mieliźnie.


kamienica



Nie wiem, nie mam, nie jestem, nie poznałem.

Ten rok już nie ma sensu.



ten wiersz powinien być pierwszym napisanym

wierszem poety – żywymi słowami

stały się zmęczone frazy już bez znaczenia

ciągle na granicy świadomości brak poręczy

w skrzypiących kościach mniej wspólnego mają

drewniane schody prowadzące do wyjścia



ani bliżej ani dalej w znużenie

jest na wyciągnięcie ręki ciemność korytarza

nie ułatwia drogi mrugająca stara lampa

znużona światłem jakby biła się w piersi



moja wina moja bardzo wielka wina

że poddaję się

myślom o rozważaniu ciemności

zapadającej na ostry stan ogłupienia



a przecież wciąż kocham nasz zielony pokój

i ciebie rozbawioną życiem na poddaszu kamienicy

boję się nadchodzących mrozów i nagości ziemi



Boże

mój wiersz dogasa

wszyscy tak łatwo gaśniemy



makatka z białej flagi



tępię topór z nienawiści

by nie zranić drzewa

buduję most na drugą stronę



sadzę róże

w hełmach nagie kolce

chwycę bagnety za ostrza

nie wykrwawi się życie

nie zranisz stopy

o kamień

 

wiatr rozrzuci kule

seriami jak nasiona kiedy wypuszczą

pnącza porosną pomniki bohaterów

kolejnej wojny o pokój

 
niepotrzebny nóż

uczę dzieci kroić chleb

ręką zamiast łez podaję

do picia deszcz obmywa ziemię

z hańby

pod płotem zachodzi

rdzą

silnik bombowca

przekuję na boski pług

rozbije wały obronne

 
i nie patrz tak na mnie

strzelaj jeśli chcesz

w serce

uzbrojone po zęby

miłością

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz