Ale się
podziało. Mielec (ponoć) poezją stoi. Gdzie nie spojrzeć, poeci. Więksi i
mniejsi. A za nimi krok w krok podążają wielbiciele poezji. Także polityczni. W
końcu politycy też potrzebują piękna. Tyle tylko, że politycy – w swej
większości – poezją interesują się na tyle, na ile da się przy niej zrobić
zdjęcie do mediów. Potem zainteresowanie poezją im najczęściej przechodzi.
Jakby zapytać, a jaki to tomik wierszy ostatnio kupili, a nawet tylko
przeczytali, pewnie musieliby skłamać.
Choć może
jestem zbyt okrutny dla polityków. Czy oni musza czytać wiersze? Wystarczy, jak
doceniają – choć ciut, ciut – fakt, że w powiecie i mieście jest grupa ludzi,
która usiłuje pisać bardziej po polsku, po ojczystemu, niż szeregowi zjadacze
chleba. Tak jak na sesji poświęconej poezji regionalnej, zorganizowanej przez
Zespół Szkół im. Groszkowskiego, pani Starościna Napieracz bardzo pięknie na
zakończenie powiedziała o wadze słowa poetyckiego, o znaczeniu korzeni
tradycji, z której czerpiemy. Wszyscy. No i tu
dochodzę do sedna sprawy, która mnie nurtuje. Do kondycji mieleckiej poezji,
więc po trosze i do finansowania poezji i poetów.
Dzisiaj pisać każdy może. I wydawać tomiki także. I robi to tak wielu, że trudno połapać się w tym, co się wydaje, a jeszcze trudniej w tym, co z wydanych warte jest jakiejkolwiek uwagi. Bo tzw. „krytycy”, zaprzyjaźnieni z poetą ( a tylko takie recenzje się zamieszcza), są w stanie napisać o wydawanych wierszach każdą bzdurę, tak ją zakręcając pustymi frazesami, że nikt nawet nie może im zarzucić, że o szmirze pisali pozytywnie.
Mam ten luksus,
że nigdy nie prosiłem państwa czy miasta, żeby mi finansowało wydawanie moich –
pięciu już – książek. Robiłem to sam i na własny rachunek. Więc śmiało mogę
pisać, że często marnuje się społeczne pieniądze na wydawanie durnych wierszy,
durnych, nikomu niepotrzebnych książek,
nie tylko z poezją, których potem nikt nie czyta. Na które nikt nie wyda nawet
złotówki, dlatego rozdaje się je potem za darmo. Państwo dało, więc co to
szkodzi. A w „dorobku” poety będzie kolejna pozycja. Kiedyś w dawnej, dobrej
Grupie Literackiej Słowo, której już nie ma, była, albo usiłowała być, komisja,
która kwalifikowała do druku książki swoich autorów. Miały być te lepsze. Było,
ale się skończyło. Teraz panuje moda, że wydaje się książki poetów z „dojściami”. I nikt
nie patrzy, jaka jest jakość tego, na co się daje – nieduże, ale jednak –
społeczne pieniądze. Oczywiście są wyjątki.
Bo jest grupa
poetów, których warto wesprzeć. To głównie młodzi poeci. Autentyczni poeci.
Poeci z potrzeby serca. A nie z nadmiaru czasu i frustracji na emeryturze. Tacy
jak odkryta przez nas niedawno Anita Róg, jak świetna Izabela Trojanowska, jak
Monika Hebda, jak Monika Maciałek i wielu innych. Oni, po pierwsze, nie mają
pieniędzy na wydawanie książek, po drugie, mają wielki potencjał poetycki w
sobie i poetycką przyszłość. To
oni, a nie ja i inne stare pryki poetyckie, zachęcą innych młodych do pisania i
do wydawania nowych zbiorów.
Więc może czas
najwyższy, by w celach promocji czytelnictwa, i piśmiennictwa, i kultury
w mieście i powiecie, i promocji młodych talentów, i promocji samej poezji
wreszcie, poezji, która może wyrażać ducha człowieka i ducha narodu, ale i promocji
wartościowej prozy, powołać organ złożony z prawdziwych fachowców, magistrów
literatury polskiej, nauczycieli ojczystego języka ze szkół średnich, który by
kwalifikował zgłoszone pozycje do wsparcia przez Miasto i przez Powiat. Taką Komisję Promocji Języka Ojczystego. Miejską i
powiatową w jednym.
Jeśli Powiat z Miastem w tak drobnej, a ważnej sprawie są w stanie się dogadać.
I ta Komisja
(może przy SCK?) raz w roku kwalifikowałaby pozycje do wsparcia. Bez tej
kwalifikacji żaden organ miejski czy powiatowy nie dałby nawet złotówki
społecznych pieniędzy na niepotrzebne wydawnictwa. I przestałyby może być
wydawane na koszt podatników książki, których nikt nie potrzebuje. Prócz
autora.
Pewnie
pozostanie jeszcze cały ten chłam reklamowy miast, gmin, państwowych i
samorządowych instytucji, finansowany głównie z unijnych pieniędzy,
poprawiający samopoczucie różnych lokalnych władców, a wrzucany do śmieci zaraz
po otrzymaniu. Ale na to nie pomoże żadna komisja.
No bo są unijne
pieniądze, to trzeba je wydać. Przy okazji żyje z tego cała grupa
wydrwigroszów, starych i młodych. Bo ze smutkiem patrzę na to, jak się dzisiaj
szkoli młodzież do bycia aktywnym, do bycia liderem. To szkolenie w dużej
mierze sprowadza się do uczenia, jak napisać grant i „wydrzeć” jakieś unijne
czy samorządowe pieniądze. A potem wydać je na jakąś – wołająca często o pomstę
do nieba – bzdurę. Ale starzy „działacze” tak robią, to jak inaczej ma być z
młodymi „działaczami?”.
Po co o tym wszystkim piszę? Bo wkurza mnie parę spraw. Grupa ludzi założyła niedawno Mieleckie Towarzystwo Literackie. Tym samym
odeszła z czegoś, co nadal uważa się za Grupę Literacką Słowo. A ta, dla nadania sobie powagi i wagi,
ważących na zdobyciu dofinansowań,
na liście twórców tej Grupy utrzymuje wiele nazwisk piszących ludzi, którzy z
Grupą się nie identyfikują. Którzy – przynajmniej w części – żądali, by ich z
listy skreślić. W tym i ja.
Śmieszy mnie ta
sytuacja. Poezja to nie jest działalność koszarowa, którą można ustawiać w
szeregu, nakazać i zakazać, zrobić zbiórkę, dać sygnał do pisania. Poezja to
miłość do pisania. Do tworzenia piękna. To potrzeba tworzenia piękna. Dla
siebie. I może troszeczkę dla innych. Poezją nie można dowodzić. Nie można nią
komenderować. Przynajmniej od czasów Stalina. Wykazać się ilością ważnych
uczestników, którzy chcieli się „pokazać”. Dowodzenie stowarzyszeniem poetów to
nie kolejny powód do uznania w środowisku, do przybrania tytułu aktywnego
działacza lokalnego. Bo to może budzić jedynie uśmiech politowania.
Ludzie chcą, to się spotykają. Poczytają swoje wiersze, wypiją kawę. Ale nich nie spotykają się dlatego, że po znajomości ktoś im wyda kolejną, niepotrzebną komukolwiek książkę. Spotkają się, bo kochają poezję, kochają pisanie. I niech tak zostanie.
I to by było na
tyle...
TALAREK ANDRZEJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz